"Mamo, a co to jest Only Fans? Tato, czy ja mogę tam założyć konto?" – ciekawe, ilu rodziców mogło usłyszeć od swoich dzieci to pytanie po obejrzeniu reklamy Urban Decay na TikToku lub Instagramie.

Marki uwielbiają ustami swoich prezesów i rzeczników opowiadać nam o tym, jak są etyczne, uczciwe, tolerancyjne, "budują lepszy świat", "wnoszą wartość", a ich kampanie "mają znaczący wpływ na otoczenie".

Warto zderzyć te wielkoduszne deklaracje z jednak tym, co pokazują czynami. A ostatnim przykładem jest zatrudnianie do reklamy dziewczyny, która internetową karierę robi na sprzedawaniu własnego ciała online.

Krytycy powiedzą oczywiście, że to świętoszkowate, a każdy może robić, co chce. Tylko czy wszystko, naprawdę wszystko, musi być nagradzane kontraktem za grube tysiące, jeśli tylko "dowozi zasięgi i konwersję"? Możliwe. Ale odpowiedzmy sobie w takim razie na pytanie, czy w reklamie o coś jeszcze chodzi, oprócz napędzania sprzedaży wszelkim kosztem?

A może to nieoczekiwany wpływ polityki na marketing? Sygnał, że "już można"? Skoro biała supremacja ostatnio przeszła (patrz American Eagle), to i promowanie gwiazdy quasi-porno przejdzie?

Zapraszam do przeczytania mojego tekstu “okładkowego”, w którym pochylam się z ekspertkami nad casem Urban Decay x Ari Kytsya.